Kiedy Pan Nieistotny sprzedawał swój
dom w górach, tłumaczył przyszłemu nabywcy, że oprócz
wspaniałych wakacyjnych miesięcy, urokliwych wrześni czy
kwitnących majów
oraz skrzących się śniegiem styczni,
bywają również w każdym roku: deszczowe listopady i rozmoczone
topniejącym śniegiem marce.
- Zdaję sobie z tego sprawę –
zapewnił nabywca
- Posiadając tę wiedzę, lżej będzie
zmagać się z siłami przyrody – zapewnił.
Życie bowiem w stuletniej chałupie,
na północnym stoku stromej góry, nie jest takim zwykłym
wyjadaniem kaszy z mlekiem. To szarpanina, pot i łzy. Czasem,
chociaż zdecydowanie rzadziej, uniesienia graniczące z mistycyzmem
i właśnie dla nich warto poświęcić tamte łzy.
Z doniesień jakie płyną z tamtego
kierunku wychodzi na to, że nowi właściciele temat wsi znają
najbardziej z „Chłopów” Reymonta, albo nawet z ich szkolnego
streszczenia.
- Pozwól ludziom na własne błędy –
upominał go licealny jeszcze kolega. - Nie pamiętasz już jak sam
uczyłeś się tej wsi. Teraz lecisz z pamięci jak małżonek w
sypialni po dwudziestu latach małżeństwa. Oni mają jeszcze wzloty
i upadki. Sam zaś mówiłeś, że warto.
Wspomnienia to już choć nie całkiem
odległe.
Nieistotni kupili dom na wsi, zaraz
obok dużego miasta i z tej perspektywy porównują tę wieś z
tamtą. Przykładają do siebie tamte upadki z obecnymi, chociaż po
górskim przeszkoleniu tych obecnych jest jakby mniej.
O tych deszczowych listopadach
przypomniał sobie Jan Maria właśnie dzisiaj, kiedy wychodził z
rana do pracy. Delikatna mgła snuła się nad polami dusząc zapach
traw i ziół unoszący się do góry.
Z tymi ziołami to może przesada,
bowiem bajeczne łany pszenicy rosnącej naprzeciw domu zostały
zżęte a powstałe ściernisko zaorane. Zaraz też pojawił się
traktor który wylał beczkę gnojówki w celu użyźnienia ziemi.
Od kilku dni smród daje do wiwatu,
ale Jan Maria zaraz tylko gdy doleci go ten zapach, wspomina to
gładkie powiedzenie o listopadzie. Bo nic nie jest tylko białe alko
wyłącznie czarne. Szarość w stu dwudziestu czterech odcieniach
rozciąga się wokół naszego życia.
Fajnie bowiem zrywać brzoskwinie i
jabłka prosto z drzewa oraz zrywać dojrzałe pomidory do koszyka.
Wtedy ta cała wieś powszechnie się podoba.
Znacznie gorzej przejść obok pola
nawiezionego organicznym nawozem. Zwłaszcza cudzego pola.
Kiedy po raz kolejny jego Najważniejsza
zwróciła mu uwagę na tę niedogodność powiedział, że ten
zapach to element wsi i trzeba go przyjąć z dobrodziejstwem
inwentarza. On go tak przyjmuje i nie wywołuje to w nim wzburzenia.
Inaczej jest zaś wtedy gdy taki potomek Piasta Kołodzieja pali w
ogrodzie lub na skraju między duże ognisko, w którym płoną
plastikowe butelki i stare opony.
Nigdy się z tym nie mógł pogodzić i
da bóg, że dalej nie będzie mógł.
Wielki sprzeciw budzi też w nim także
systematyczne wypalanie łąk i pól, bo tak robili ojce i dziadowie.
Dziadowie przecież jedli drewnianą
łyżką z jednej glinianej michy, a młodzi nie kultywują tego
zwyczaju. Na czym polega więc ta wybiórczość?
Póki co Jan Maria odłożył
rozważania o ludzkiej naturze i skierował się do miejsca gdzie
przebywa jego małżonka. Wszędzie tam roznosi się zapach
medykamentów i środków odkażających. A w tej ogólnie sterylnej
atmosferze zaraz tęskni się do pomidorów, jabłek a nawet do tych
pół nawiezionych tradycyjnym sposobem.